Site icon APTEKA Gallery

Pracownie do wglądu – rozmowa z Alkiem Janickim

pracownia Alka Janickiego

Anna StankiewiczMałopolski Instytut Kultury w Krakowie12 stycznia 2021Z Aleksandrem Janickim rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec A.J.M.: Kiedy po raz pierwszy (…)

Z Aleksandrem Janickim rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec

A.J.M.: Kiedy po raz pierwszy doszedłeś do wniosku, że potrzebujesz miejsca do pracy, pracowni z prawdziwego zdarzenia?

A.J.: To długa historia. Musimy cofnąć się do przełomu lat 80. i 90., a nawet wcześniej. Po stanie wojennym zacząłem wyjeżdżać na Zachód w celach zarobkowych, przede wszystkim jako osoba francuskojęzyczna do Francji, Belgii i Holandii (tam mieszkała moja rodzina i dzięki ciotce regularnie dostawałem zaproszenie, które uprawniało mnie do uzyskania paszportu i wizy do tzw. Beneluksu). Regularnie, jako student, spędzałem trzy miesiące wakacji a to w Belgii, a to w Amsterdamie czy w końcu w Paryżu, zarabiając jak się da. Pracowałem na budowie przy restauracji zabytkowego folwarku nieopodal Villers-la-Ville, przy renowacji apartamentów w Paryżu czy w Fontainebleau. W Paryżu zarabiałem też na życie (uwaga: całoroczne życie w Polsce), sprzedając ikony-kopie malowane jeszcze w Krakowie czy „kolorując” akwarelami grafiki – sprzedawane później na ulicach Paryża. Udało mi się także dostać do malowniczego towarzystwa tzw. mafii polskiej, zwanej przez inne nacje rats polonais (szczury polskie), czyli artystów żyjących ze sprzedaży swoich prac na Montmartrze.

Był to czas kręcenia w Paryżu filmu Zabić księdza Agnieszki Holland, przy którym statystowaliśmy, czy opakowywania przez Christo Pont Neuf (skrawek materiału gdzieś w przepastnych zbiorach jeszcze mam). Równocześnie poznałem bardzo interesujące postaci ze środowiska emigracyjnego, m.in. skupione wokół polskiej arystokracji (mieszkałem u uroczego Krzysia Potockiego, z którym w doborowej kompanii podróżowaliśmy do Montrésoru – jedynego polskiego zamku we Francji na obczyźnie – obecnie należącego do Reyów), tam też zaprzyjaźniłem się z Dominikiem Radziwiłłem, z którym razem pracowaliśmy w Fontainebleau. Osobną grupą byli emigranci po stanie wojennym, ale i emigranci skupieni wokół „Kultury” paryskiej (do dziś mam egzemplarz z dedykacją od założyciela sławnej księgarni Libella Kazimierza Romanowicza – brzmi: dla Aleksandra Alek Janickiego), którą szmuglowałem do Polski w tzw. wydaniu kieszonkowym. Z czasem uświadomiłem sobie jednak, że Paryż, pomimo wspaniałej atmosfery, przestał być centrum światowej sztuki (a takie przekonanie wyniosłem z Akademii, która po dziś dzień hołduje pamięci kapistów, ale i peregrynacji Kantora, wystaw w Centre Pompidou) i że wszystko to co aktualne, najciekawsze, dzieje się w Londynie. Zmieniłem więc kierunek moich wyjazdów, zwłaszcza że miałem tam „bazę” – moja przyjaciółka Dominika Dzieduszycka poślubiła sławnego brytyjskiego kompozytora Guya Sigswortha i chętnie gościła mnie w ich domu, mieszczącym się nieopodal słynnego studia Abbey Road – przez pasy śladem Beatlesów przechodziłem regularnie. To właśnie dzięki ich kontaktom nie tylko poznałem Björk, Goldiego czy Kylie Minogue, odwiedzałem pracownię Topolskiego, ale też otrzymałem pierwsze poważne zlecenie, do którego wykonania potrzebowałem pracowni.

A.J.M.: Co to było za zlecenie?

A.J.: Można powiedzieć, że niezwykłe. Moim zadaniem było namalowanie dwudziestu portretów (w duchu XIX-wiecznego malarstwa akademickiego), na wzór mocno zniszczonych „wiktoriańskich” wizerunków znajdujących się w pewnym zrujnowanym, podlondyńskim pałacu. Co wydaje się interesujące, obrazy te nie były umieszczane w ramach, ale „przyklejane” na zaprawie na bazie wosku do ściany, jak gdyby w formie tapety w bordiurach malowanych w technice al fresco. Po powrocie do Krakowa wynająłem więc moją pierwszą pracownię przy ul. Józefińskiej 21, w której do dnia dzisiejszego pracuję. Tam zorganizowałem coś na kształt manufaktury, zatrudniłem kilku kolegów, którzy pomagali mi w pracy nad „wiktoriańskimi” obrazami, wcześniej przeprowadzając szczegółową kwerendę w londyńskich i krakowskich bibliotekach, tak aby jak najlepiej odtworzyć technologię i styl tych prac. Niewątpliwie pomocne w realizacji było doświadczenie zdobyte przeze mnie podczas studiów na Wydziale Konserwacji i Restauracji Dzieł Sztuki ASP. Po sześciu miesiącach mogłem więc (ku satysfakcji mojej i zleceniodawców) przywieźć do Londynu dwadzieścia „zrolowanych” portretów, które po przeprowadzonym remoncie znalazły swoje miejsce na ścianach sali balowej.

A.J.M.: Jak znalazłeś to tak odpowiadające Ci miejsce do pracy, bo działasz w nim już blisko 30 lat?

A.J.: Zadecydował przypadek. Przyjaciel mojego ojca odzyskał kamienicę (odebraną, jak wielu innym właścicielom, przez władze komunistyczne) i był chętny na wynajęcie pomieszczeń artyście (którego znał od kołyski) po preferencyjnej cenie. Pracownia wymagała przeprowadzenia generalnego remontu, bo kiedyś w budynku oficyny mieścił się warsztat ślusarski. Ze względu na angielskie zamówienie poszukiwałem miejsca, gdzie można by było ustawić kilka kilkumetrowych krosien koło siebie, tak aby ekspozycja już na etapie podmalówek imitowała warunki ekspozycji w „angielskim palazzo”. Rząd okien naprzeciwko ściany z płótnami znakomicie spełniał tę rolę. Co prawda musiałem usunąć kilka ścian, ocieplić itd., ale w rezultacie powstało miejsce, który służy po dziś dzień.

Początkowo pracownię traktowałem nie tylko jako miejsce pracy, ale także jako „noclegownię” dla przyjaciół, którzy poszukiwali mieszkania na krótki okres. Chętnie przyjmowałem gości z różnych stron świata, urządzałem spotkania towarzyskie. Z czasem miejsce żyło niejako własnym rytmem.

A.J.M.: Czyli pracownia już w połowie lat 90. zaczęła pełnić rozmaite funkcje, nie tylko związane z realizacją kolejnych zamówień, jak wspomniana wyżej „angielska robota”?

A.J.: Zdecydowanie tak! To był zresztą okres, kiedy dużo pracowałem w domu, przed komputerem, „produkując” konceptualne wystawy, odkrywałem też zaawansowane technologicznie (w połowie lat 90.)

Współpracowałem wtedy z Galerią Zderzak, w której miały miejsce pierwsze moje wystawy indywidualne. W 1995 zaczęło się od trzech akcji w przestrzeni publicznej z serii Re-produkcje. Pierwsza akcja uliczna była zestawieniem trójwymiarowych fasad trzech krakowskich kamienic z ich fotograficznymi dwuwymiarowymi reprezentacjami. Kilkumetrowe fotografie drukowane na laminowanym papierze wykorzystywały nową w Polsce technologię druku wielkoformatowego. A fotografie przygotowywane były na sprzęcie użyczonym przez firmę komputerową. Ten tryb pracy jest teraz standardem w każdym studiu, wówczas był nowością, od której artyści raczej stronili.

Za sprawą serii, którą rozpoczęła instalacja Siedzący, łącząca w jedną pseudotautologiczną całość rzeźbę z rzutowaną na jej trójwymiarową formę dwuwymiarową fotografią, a kontynuował Visitor peregrynujący po świecie, pracownia stała się miejscem działań intermedialnych. Tam realizowana była cała gama konceptów z pogranicza rzeźby, instalacji, fotografii, potem wideo po light boksy i multiple prezentowane w różnych częściach Europy. Można by powiedzieć, że do mojej artystycznej pracowni powrócił duch warsztatu.

Te prace wydały niespodziewany owoc. Na mojej pierwszej, wielowątkowej wystawie indywidualnej (o ile wiem, pierwszej tego typu na świecie, bo symultanicznej), odbywającej się równocześnie w Muzeum Manggha, Galerii Zderzak i Starmach Gallery, gdzie zainstalowano system telekonferencyjny – jedno z pierwszych takich rozwiązań w Polsce – widz mógł uczestniczyć w trzech wystawach naraz – obraz był przesyłany w czasie rzeczywistym między galeriami. Będąc w Zderzaku, można było odwiedzić Galerię Starmach czy pojawić się „wirtualnie” w Muzeum Manggha. Oczywiście słowo”wirtualny”jeszcze nie istniało w szerokim obiegu, był rok 1999 , a tę poniekąd profetyczną, ważną dla mnie wystawę nazwałem TRANSmisje. Po niej pracownia znów zaczęła pełnić nową rolę. Jaką?

Konsekwencją tej interdyscyplinarnej wystawy była współpraca z Krzyśkiem Ingardenem – architektem, który poszukiwał współpracownika, żeby wymyślić z nim koncept na projekt Pawilonu Polskiego na Expo w Japonii. Tak zaczęło się moje (kolejne) spotkanie z Japonią i tu pracownia odegrała szczególną rolę. Myśląc, że Krzysztof zaprasza mnie do współpracy ze swoją pracownią architektoniczną, wpadłem w konfuzję, gdy okazało się, że jego zespół realizuje inny projekt, zdaje się w Wiedniu. Czy ma Pan z kim ten projekt zrealizować? – padło pytanie. Proszę mi dać trzy dni. Szybki rachunek sumienia: pracownia na Józefińskiej jest, trzeba „tylko” zdolnych architektów, zdolnych do wszystkiego. Projekt rozpocząłem od zebrania zespołu zapaleńców: był wśród nich, na pierwszym etapie, Piotr Urbanowicz – po dziś dzień filar pracowni Ingarden & Ewý Architekci. Co ciekawe, z Krzyśkiem, będącym w czasie pierwszego etapu konkursu w Wiedniu, porozumiewałem się rysunkami modeli wysyłanymi telefonem. Praca w takiej materii, na odległość, w 2004 roku nie była zbyt popularna.

W pracowni zaczęła się więc praca nad pawilonem, ale także nad innowacyjnymi instalacjami, które zostały w strukturę budynku wplecione. Jak np. Echo, gdzie dzięki pomocy prof. Andrzeja Jajszczyka i jego studentów telekomunikacji poszukiwaliśmy niestandardowych rozwiązań. Efektem było zastosowanie nowatorskich technologii, tzw. Sound Showerów czy projekcji wielkoformatowych na panoramicznym ekranie w formie półokręgu. Tam planowałem też przestrzeń projekcji imersywnych (ten termin a i technologia znana jest dopiero od niedawna), która ze względu na koszty nie została zrealizowana, a byłaby pierwszym na świecie (sic!) takim przedsięwzięciem. Rok 2005 to realizacja pawilonu i dozór autorski w Japonii w prefekturze Aichi nieopodal Nagoi. To także Kioto, Tokio, liczne spotkania i nowe kulturowe konteksty, które stały się podglebiem wieloletniego projektu Wschód-Zachód- Nieskończoność wielokrotnie, w różnych odsłonach prezentowanego w Japonii.

A.J.M.: Opowiedz o słynnej spółdzielni Goldex Poldex.

A.J.: Na pewien czas pracownia zyskała nową funkcję za sprawą Kuby de Barbaro, Janka Simona i Janka Sowy, którzy stworzyli tam sławną spółdzielnię Goldex Poldex.

Znaliśmy się od dawna, tzn. co najmniej 10 lat wcześniej, zanim spółdzielnia powstała, współpracowaliśmy przy różnych moich projektach. Między innymi Kuba, Janek, Maja Nieniewska i niezastąpiony Pan Antoni (kierowca, ale i opoka) perygrynowaliśmy wspólnie w ramach akcji Visitor, która to instalacja „wizytowała” niezależnie, offowo, przy współpracy z Galerią Zderzak, trzy najbardziej prestiżowe prezentacje sztuki współczesnej: Münster, Kassel i Wenecję, które w roku 1997 miały swe odsłony w tym samym czasie. Twórcy Goldexu budowali niezwykle ciekawe środowisko młodej polskiej sztuki. Wystawiali tutaj m.in. Agnieszka Polska czy Honza Zamojski. Po przeniesieniu się Goldex Poldex do Warszawy było jasne, że warto, aby nadal odbywały się tutaj ekspozycje sztuki, zwłaszcza że był to czas „cywilizowania” się Kazimierza i stało się dla mnie oczywiste, że te przemiany wcześniej czy później dotrą do Podgórza. Na początku była w okolicy tylko Starmach Gallery, ale powoli dzielnica się artystycznie aktywizowała. Naprzeciwko Podgórskiego więzienia mieszkał Rafał Bujnowski. Potem pojawiła się galeria Olympia.

A.J.M.: Twoja działalność twórcza jest ściśle związana z muzyką.

A.J.: W roku 2011 założyłem formację HiQ, która zainaugurowała działanie łączące muzykę intuitywną z performansem.

Naturalną siedzibą stała się pracownia, która w roku 2014 stała się galerią i zyskała nazwę „Galeria i!”, co ma oczywiście swe uzasadnienie. Litera „i” z wykrzyknikiem jest odniesieniem do wielowątkowego charakteru miejsca, które miało już przecież swoją wieloletnią historię. Galeria łączy moją twórczość z działalnością performersko-muzyczną. Regularnie wystawiałem tam swoje prace, a każdy wernisaż połączony był z performansem audiowizualnym Formacji HiQ. Skład w zasadzie był stały: Rafał Mazur – gitara basowa, Paulina Owczarek – saksofon, Maria Anna Janicka – elektronika, Michał Dymny – gitara elektryczna, Tomek Chołoniewski – perkusja. Ja występowałem jako performer, tworząc wizualne partytury.

Pytając o muzykę, przywołujesz wspomnienie z dzieciństwa. W szkole podstawowej uczyłem się gry na gitarze klasycznej. Grałem z nut przez kilka lat, a potem dość ochoczo przerzuciłem się na żywiołowe songi buntownicze adekwatne do czasu stanu wojennego i zadym na ulicach Krakowa czy Nowej Huty. Grałem też na trąbce – w stopniu absolutnie podstawowym, ale jak wielcy ćwiczyłem w łazience. Wprawki na trąbce mogą doprowadzić do rozstroju nerwowego nawet głuchego. Przygoda z trąbka skończyła się dość anegdotycznym akcentem. Po wprowadzeniu stanu wojennego zaprzestałem chodzenia do szkoły muzycznej. A instrument, własność szkoły, czekał na zwrot. Podświadomie było mi żal się z trąbką rozstawać, a i czasu, aby ją zdać, jakoś nie było. Po kilku monitach, pewnego pięknego dnia ktoś zastukał do naszego mieszkalnia na ul. Solskiego (teraz św. Tomasza). W wizjerze zobaczyłem umundurowanego milicjanta. W domu była tylko Mama – a tu milicja. Mama w podziemnej Solidarności Politechniki Krakowskiej, ja kurier, drukarz bezdebitowych pism – a władza coraz energiczniej puka.

Tak szybko chyba w życiu nie posprzątaliśmy trefnego towaru (głównie bibuły) i Mama heroicznie otworzyła drzwi (kobiety w akcji – historia!). W mundurze milicjanta stał w progu jegomość, młodzieniec o wystraszonych oczach i chuderlak składający się z konfuzji, który wyznał, że „podjął naukę gry na trąbce w orkiestrze dętej (resortowej) i nie ma instrumentu”. Kazano mu odebrać ode mnie trąbkę osobiście. Ulga. Do dziś nie wiem, czy był to perfidny żart magazyniera czy przypadek.

A.J.M.: Jaką rolę odgrywała więc pracownia-galeria w ostatnich dziesięciu latach?

A.J.: Przez wiele lat była to przestrzeń wielofunkcyjna: galeria, miejsce prób i performansów audiowizualnych Formacji HiQ, zawsze towarzyszące moim wernisażom. W pracowni działał także Instytu Intuicji] prowadzony przez Paulinę Owczarek, dzięki której w galerii poza działalnością wystawienniczą odbywały się koncerty Krakow Improvisers Orchestra. Instytut Intuicji był tworem – jak niemal cała działalność galerii – nieformalnym, ale skupiającym środowisko improwizatorów różnej maści, wielu z zagranicy. Występujących, prowadzących warsztaty, szkolenia, performanse itd. Tu też muzycy ćwiczyli, co dla mieszkańców było wyzwaniem. Aby ból regularnej konfrontacji ze sztuką nowoczesną w wydaniu improwizatorów nieco mieszkańcom zrekompensować – w dzień wernisażu, co jakiś interwał czasowy, obdarowywaliśmy sąsiadów winem. Galeria w sposób naturalny stała się miejscem prezentacji artystów-przyjaciół, m.in. Andrzeja Pilichowskiego-Ragno, Agaty Kus, Bartka Nalepy, Magdy Buczek, Miho Iwaty, Michała Soi, Kasi Pilch i wielu innych.

Z Józefińskiej po wernisażu, żeby już nie nadwyrężać dobrej woli sąsiadów, szło się do Pięknego Psa. Toteż galeria była zapleczem wielu kreacji scenicznych prezentowanych w ramach Periodyku Gadający Pies wymyślonego przeze mnie wraz z Piotrem Bikontem i Maćkiem Prusem, potem okraszonego konceptem Marcina Świetlickiego, Jorgosa Skoliasa, Andrzeja Pilichowskiego-Ragno i Edwarda Pasewicza wspieranych ogromną rzeszą artystów naukowców, muzyków w tym np. Vetulaniego, Makłowicza, Brylewskiego, Gralaka, Soyki muzyków Formacji HiQ itd.

Powoli ilość wydarzeń w galerii rosła. Zaczęła się współpraca z najważniejszymi festiwalami i wydarzeniami artystycznymi Krakowa. Galeria i! gościła wielokrotnie: Miesiąc Fotografii, Krakow Photo Fringe, Krakers – Cracow Art Week, Audio Art Festival, Patchlab – digital art festiwal. A w ramach wspierania i nawiązywania porozumienia z mieszkańcami dzielnicy zaczęliśmy współpracować ze stowarzyszeniem podgórzan i brać udział w Podgórskich Dniach Otwartych Drzwi.

Pracownia-galeria pełniła także funkcję sali wykładowej, gdzie prowadziłem zajęcia dla studentek Wydziału Scenografii ASP, obecnie przez Zooma, jak gdyby w nawiązaniu do moich symultanicznych wernisaży sprzed 21 lat.

Poza tym organizowałem wykłady, prelekcje i nieformalne spotkania z wybitnymi postaciami świata kultury i nauki, między innymi gościliśmy już nieżyjącego prof. Jerzego Vetulaniego, prof. Tomasza Placka czy gości z zagranicy, w tym z Japonii – np. odwiedził nas prof. Rafał Rzepka zajmujący się sztuczną inteligencją na Uniwersytecie Hokkaido. Nawiasem mówiąc, poznany na Hokkaido przez prof. Alfreda Majewicza (dzięki którego staraniom odczytano zapis na „wałkach Edisona”, co miało bezpośredni wpływ na dzisiejszy renesans Ajnów). A ja dokumentowałem Ajnów, podążając tropem Bronisława Piłsudskiego.

A.J.M.: A propos Japonii, czy mógłbyś opowiedzieć o Twojej działalności w ramach formacji HiQ? Skąd wzięła się jej nazwa, sugerująca fascynację tym krajem…

A.J.: Formacja HiQ to projekt performansu audiowizualnego, łączącego idee japońskiej poezji haiku, współczesną sztukę wizualną i improwizację intuitywną w muzyce.
Poezja ta i współczesna intuitywna sztuka europejska odwołują się do tych samych praktyk, metod i źródeł twórczości artystycznej. Łączą je te same sposoby widzenia świata oraz podłoże filozoficzne. Mimo odmiennych języków polegają na podobnym odbiorze rzeczywistości i odwołują się do podobnych intuicji estetycznych. Poezja haiku, wywodząca się z filozofii zen, polega na uchwyceniu i ubraniu w słowa wrażenia pewnego momentu, mocno oddziaływującego na poetę. Emocja związana z tą chwilą jest tym, co najważniejsze w przekazie haiku – intuicję tej chwili powinien odczytać odbiorca poezji.
Jak powiedział jeden z mistrzów zen D.T. Suzuki: „Haiku […] przedstawia obrazy odzwierciedlające intuicje”.

To geneza nazwy. Ale: choć w brzmieniu wypowiadanego słowa słyszymy haiku – literalnie pojawia się też odniesienie do high quality. Bo to dystynkcja, która łączy wirtuozów. Nie jest to nieskromność – bo to stwierdzenie odnoszące się do drogi, którą zespół stara się kroczyć. Opinię o tym, czy to droga czy osiągnięty cel, pozostawiamy odbiorcom.

Sam performans HiQ jest formą łączącą obraz z dźwiękiem, pozwalającą na dotarcie do warstw niedostępnych spekulacji intelektualnej. Obraz tworzę na różne sposoby: to może być odbicie światła w tafli wody, co jakiś czas zaburzanej ruchem ręki, rejestrowanej przez kamerę i rzucanej na ekran na scenie, tak aby widzieli to muzycy, czy obraz projektora, którego odbicie w lustrzanej sferze z mimetycznego przechodzi za pomocą ruchu ręki w abstrakcyjną, migotliwą mozaikę. To często także instalacje generujące obraz losowo według algorytmu zawartego w tzw. patchu w języku oprogramowania aplikacji multimedialnych.

W sumie to podróż poza czasem, gdzie obraz, muzyka i nasza świadomość/nieświadomość stanowią jedno i trwają w zupełnie innej sferze. Ta pozaczasowość to stan kwazi-medytacji w działaniu. Zatopienie się w ruchu, obrazie i dźwięku w innych rejestrach naszego odczuwania. No po prostu ekstrajazda – często bez trzymanki – czyli raj, żeby już to tak ująć po całości: synkretycznie. Do pełni muszę przywołać zdanie naukowca, filozofa, a zarazem wybitnego basistę Rafała Mazura: „HiQ to wgląd w prawdziwe, niewerbalizowalne oblicze świata, dotykające samego Dao”. Piękno tej konstelacji zasadza się na tym, że dynamika mojego ruchu jako performera wpływa bezpośrednio na obraz, z którego – jak z intuitywnej partytury – czerpią muzycy, a dźwięk wpływa na emocje performera, tym samym tworząc symbiotyczny układ łączący zespół w byt poddany swego rodzaju sublimacji.

A.J.M.: Twoja pracownia bardziej przypomina laboratorium, niż kojarzy się z pracownią artysty w potocznym znaczeniu. Ślady farby widoczne są tylko na podłodze, a próżno by szukać w niej sztalug czy płócien.

A.J.: Rzeczywiście, bo od samego początku przygody ze sztuką nie byłem zainteresowany profesją klasycznego malarza… Podjąłem decyzję o studiowaniu na Akademii, bo poszukiwałem. W czasach licealnych poznawałem członków Grupy Krakowskiej, bywałem na wernisażach w Krzysztoforach, pociągał mnie też krąg artystów z rozmaitych dziedzin, skupionych wokół Piwnicy pod Baranami (oraz oczywiście ich styl życia), z Piotrem S. na czele, z którym się zaprzyjaźniłem i na którego prośbę zorganizowałem wystawę artystów Piwnicy pod Baranami. Na początku miałem obawy czy aby to dobry pomysł. Owszem Dymny, Litwin, ale kto jeszcze? Piotr wskazał na Piotrka (Ferstera): „On ci wszystko przekaże”. A była to wiedza nie tak powszechna – do dziś uważa się piwnicę za miejsce związane tylko z kabaretem. W rzeczywistości był to tygiel twórczości wszelakiej, w tym i Grupy Krakowskiej, której większość w Piwnicy Pod Baranami wystawiała. Potwierdził mi to naoczny świadek początków, Rysiu Horowitz, z którym poznałem się w Nowym Yorku dzięki Andrzejowi Wajdzie. Znamy wystawy Grupy Krakowskiej z Krzysztoforów, ale właśnie w Piwnicy – w czasach gdy odgruzowywał ją Penderecki z Chromym – prezentowali prace prawie wszyscy znaczący. Wystawa udała się znakomicie choć warunki były typowo piwniczne. Pamiętam jak wybitna Maria Pinińska-Bereś walczyła (niemal codziennie) o snop światła z reflektorka ustawionego na obraz Marii Więckowskiej której obiecałem światło boczne wydobywające Jej impasty. Po dziś dzień mam na honorowym miejscu grafikę Jurka Panka – biały kruk, którą zatytułował wybrane przeze mnie dzieło: moja stara akwaforta Aleksandrowi Janickiemu Jurek która wisiała w trakcie wystawy dialogując ze sławnym Tupakiem Jerzego Beresia.

Ale wracając do Twojego stwierdzenia: Z pojęciem laboratorium szczególnie wiąże się fascynacja postacią Andrzeja Pawłowskiego – spoza środowiska balangowiczów, który w swojej praktyce twórczej łączył doświadczenia dizajnera i artysty wizualnego, dlatego m.in. przez rok studiowałem na Wydziale Form Przemysłowych krakowskiej ASP. Już wtedy (początek lat 80.) ciągnęło mnie w stronę działań konceptualnych z pogranicza różnych twórczych aktywności. Zresztą po dziś dzień uważam że to co najbardziej interesujące wydarza się na przecięciu różnych kompetencji.

A.J.M.: Czy mógłbyś przybliżyć założenia swojego pierwszego konceptualnego projektu?

A.J.: Jednym z zadań na pierwszym roku studiów było stworzenie jakiejś bliżej nieokreślonej struktury opartej o zasadę powtarzalności. Nie miałem sporo czasu na zastanowienie, bo okres stanu wojennego obfitował w wydarzenia o wiele bardziej atrakcyjne dla studenta pierwszego roku, gdy, jak wiadomo, nauka niekoniecznie jest priorytetem (zwłaszcza jak toczy się bój w duchu „wyrwij murom zęby krat”). Na witrynie sklepu zabawkowego mój wzrok przyciągnęła specyficzna układanka. Równoramienne trójkąty nacięte na rogach można było (pozornie) dowolnie łączyć. Kupiłem zabawkę – uznając, że jej zasada, powielarność jako metoda tworzenia, odpowiada na postawione zadanie. Intuicja skierowała mnie do Krzysia Hellera – informatyka, który napisał ALGORYTM, dzięki któremu powstał wydruk ilustrujący, jeszcze na papierze perforowanym, graficzne uzewnętrznienie możliwości łączenia się trójkątów – tym samym stworzyłem ilustrację FRAKTALI. Co ciekawe: za jedną z cech charakterystycznych fraktala uważa się samopodobieństwoo, to znaczy podobieństwo całości do jej części. Tak też było w wypadku mojej formy przestrzennej stworzonej z dziecięcych klocków. Jako że nie miałem żadnej wiedzy na temat matematyki i osiągnięć Mandelbrota – uznanie przez komisję przedstawionego zadania za kompletne fiasko przyjąłem z pokorą, a relegowanie mnie z kierunku form przemysłowych ze zrozumieniem, ale i nieukrywaną ulgą.

Wspominam o tym doświadczeniu dlatego, że odnoszę wrażenie, że już wtedy nieświadomie wkroczyłem na drogę, twórczych poszukiwań. niezależnie od mód, rynku, krytyków. Drogę, która (patrząc z perspektywy czasu) dała mi pełną niezależność, a co najważniejsze pozwoliła na spotkanie wielu wybitnych ludzi, fascynatów różnych dziedzin, którzy stali się moimi przyjaciółmi. Przeważająca większość z nich pojawiała się w pracowni – swego rodzaju miniagorze, którą galeria bywała. To wartość tego miejsca nieoceniona. Pokłosiem tego doświadczenia jest projekt, który obecnie realizuje, Międzynarodowe Forum Kultura Futura.

Ale jak mogę tak w czasie meandrować, to mam wrażenie, trzeba wspomnieć o architekturze. Bo to właśnie w Galerii i! zaprezentowana została, dwa lata temu, makieta i projekt Teatru KTO, który powstaje według mojej koncepcji i we współpracy projektowej z zespołem oraz prof. Mariuszem Twardowskim. I to tu Stowarzyszenie Podgórzan, licznie nas odwiedzając, stwierdziło, że gdyby projekt nie zdobył akceptacji władz – społeczność przykuje się do drzwi magistratu. Takie opinie potwierdzają istotność podejmowanych wyborów.

A wracając do samej galerii w trakcie Patchlab Festiwal, po koncercie Formacji HIQ na podwórku pod galerią, między trzepakiem, koszami na śmieci mieszkańców i śmieciową nadprodukcją sąsiadującej firmy reklamowej, a pod sznurkiem z suszącą się bielizną, podeszła do mnie artystka z Włoch i powiedziała: „Bel posto”. Piękne miejsce.

A.J.M.: Dziękuję za rozmowę.

A.J.: Dziękuję, choć żal, bo jeszcze wiele wątków nie zostało poruszonych. Być może właśnie niedosyt stanowi o pięknie opowieści. Oby i czytelnikom się ten stan udzielił – gdyby się tak zdarzyło, na ciąg dalszy zapraszam na stronę siostrzanej galerii: www.aptekagallery.com


Źródło: https://pracowniedowgladu.pl/alek-janicki/

Exit mobile version